Chodziło o wspólnego znajomego, któremu pośrednik kredytowy obiecał kosmiczną kwotę kredytu hipotecznego. Piszę „kosmiczną”, bo jak na zarobki tej rodziny suma do pożyczenia po tzw. badaniu zdolności kredytowej okazała się porażająco wysoka: prawie milion złotych.
Ów znajomy z milionową zdolnością sam utrzymuje rodzinę, ma niepracującą żonę i dwoje małych dzieci. Zarabia miesięcznie ok. 6 tys. zł brutto. Jednak dzięki premii rocznej jego pensja wzrosła w ostatnich trzech miesiącach dwukrotnie – tzn. taka wyszła mu tzw. średnia kwartalna. I z takim zaświadczeniem z pracy ruszył do pośrednika, poszukując kredytu na dom.
I on, i księgowa w firmie wiedzieli, że nie są to jego rzeczywiste comiesięczne zarobki. Ucieszyły one jednak doradcę kredytowego, który po wstępnych wyliczeniach oświadczył, że w danym banku znajomy może się zadłużyć we frankach szwajcarskich na 30 lat na znacznie ponad 900 tys. zł.
Taki wynik wyliczeń zaskoczył samego potencjalnego kredytobiorcę, ale poczuł się z tym tak dobrze, że nie zrobiły na nim wrażenia dodatkowe koszty ubezpieczeń dochodzące do raty: ubezpieczenie na życie (jedyny żywiciel rodziny) oraz od skutków utraty pracy, nie mówiąc o ubezpieczeniu nieruchomości. Postanowił nawet, że może się zadłużyć na więcej, niż planował, i podzielił się tą radosną wiadomością z kolegą. Kiedy ten go próbował sprowadzić na ziemię, tłumacząc, że rata nie powinna maksymalnie obciążać budżetu domowego, posprzeczali się, bo... „doradca chyba wie, na ile stać klienta”.
Obawiam się, że ten doradca jednak nie wiedział. Dlaczego zadowolił się jedynie trzymiesięcznymi zarobkami, nie poprosił o PIT? Czy uproszczone procedury oznaczają wciśnięcie wysokiego kredytu spragnionemu gotówki klientowi?